Z Danutą Rinn rozmawia Katarzyna Ziółkowska
Katarzyna Ziółkowska: — W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Zawsze wolałam się śmiać niż narzekać”. Czy to dewiza życiowa?
Danuta Rinn: — Chyba tak, bo inaczej byłoby szalenie smutno. Trzeba szukać w życiu tego, co przynosi trochę radości i szczęścia niż tego, co smuci. Łatwiej żyć z uśmiechem na ustach niż płakać w kącie.
- „Największą radość sprawia odkrywanie niezwykłości w rzeczach najbardziej zwyczajnych” — to słowa Ryszarda Kapuścińskiego. Co daje pani największą radość życia?
- W tej chwili radość dałaby mi możliwość bycia zdrową. Ha, ha... Doszłam już do takiego momentu w swoim życiu, że wiem, iż powiedzenie „Najważniejsze jest zdrowie” jest prawdą. Kiedy się jest zdrowym to można czymś tam jeszcze pomachać, poskakać i coś zrobić, gdy się jest chorym to jest z tym znacznie gorzej.
- Stawiała pani dzielnie czoło przeciwnościom, które pojawiały się zarówno w pani życiu zawodowym, jak i prywatnym. Rozstała się pani z mężem i partnerem estradowym, Bogdanem Czyżewskim i udało się Wam pozostać w poprawnych stosunkach. Zwyciężyła pani w walce z chorobą. Przeprowadziła się z mieszkania na Ochocie do Domu Aktora w Skolimowie. W czym tkwi pani siła?
- O ho ho, chyba w tym, że pan Bóg jeszcze nie powołał mnie do nieba ani nie wyrzucił do piekła.
- Co w ostatnich latach zmieniło się w pani życiu i w pani samej?
- We mnie niewiele się zmieniło, poza tym, że prowadzę bardziej spokojny tryb życia, chociaż jak na możliwości domu, w którym się znajduję, nadal jest on dość żywy. Załatwiam mnóstwo rzeczy, zajmuję się pracą charytatywną, użyczam swoich różnych znajomości. Dzielę się z ludzmi swoimi przeżyciami: tym, co przeszłam, tym co było i tym, co ewentualnie jeszcze może być.
- Jakiś czas temu, usłyszała pani słowa profesora: „Dlaczego nie skaczesz? Babo, czemu nie podskakujesz z radości? Przecież żyjesz…No, żyjesz kobieto!” Czy w tej chwili pani skacze?
- Nie wiem (śmiech). Pamiętam tylko, że wtedy, po operacji, obudziły mnie właśnie te słowa, a ponieważ najwidoczniej wróciłam gdzieś z bardzo daleka, więc powiedziałam tylko: “W ogóle nie rozumiem, co pan do mnie mówi”. W ten sposób nastąpił mój powrót do rzeczywistości. Koledzy od razu się za mnie zabrali i zadbali, żebym miała dobrą opiekę. Teraz, gdy czuję się lepiej, wyciagają mnie na spacery, do teatru. Nie jestem więc osobą, która nigdzie nie wychodzi i żyje zamknięta w czterech ścianach, na cztery spusty. í 10
W Skolimowie czuję się jak w domu. Mam tu stałą opiekę, jest lekarz i pielęgniarki. Czuję się bezpiecznie.
- Czym jeszcze jest dla pani Skolimów?
- Ochroną, przygarnięciem, takim parasolem, który chroni przed różnymi życiowymi przygodami.
- Czy odnalazła tu pani jakieś zapachy domu rodzinnego z lat dzieciństwa?
- Nie, na pewno tutaj ich nie odnalazłam. Jest tu jednak coś naprawdę genialnego - przepiękny, cudownie utrzymany ogród.
- Jaki kwiat najlepiej scharakteryzowałby Danutę Rinn?
- Nie wiem. Każdy kwiat jest cudny, a ja je uwielbiam, łatwo mnie można nimi przekupić. Bardzo lubię konwalie, hortensje i maki. Pamiętam, kiedy jeszcze mieszkałam w Krakowie, gdy było mi smutno biegłam na rynek i sama sobie kupowałam kwiaty.
- Dzięki pani i piosence “Kto ma tyle wdzięku, co ja” kobiety zaczęły bardziej wierzyć w siebie. W czym, zdaniem Danuty Rinn, tkwi piękno kobiety?
- W jej wnętrzu, w tym czy ma coś do powiedzenia ludziom czy nie.
- Wsłuchając się w tekst piosenki “Czas zrobił swoje”, do której słowa napisała Magda Czaplińska, a muzykę skomponował Seweryn Krajewski, widzimy małą dziewczynkę patrzącą ze zdziwieniem na to, co się z nią stało, jak się zmieniła ona sama i ludzie obok niej, jak mało czasu zostało do stracenia.
- Jest to tak piękna piosenka i tak piękny tekst, a tak mało nam czasu zostało do stracenia. Warto go wykorzystać maksymalnie jak się da i na ile się da. Szkoda każdej chwili. Wiem, że czasem jest trudno, mnie też jest czasem trudno. Czasem gryzę tutaj sobie ściany z bólu, ze złości czy bezsilności, ale naprawdę trzeba chwytać każdą chwilę. Czas nie czeka, tylko płynie.
- Występowała pani nie tylko na estradzie, ale także poza nią. W komediooperze Bogusławskiego “Krakowiacy i górale”, którą w Operze Wrocławskiej zrealizował Krzysztof Kolberger, zagrała pani, z doklejonymi wąsami, wiejskiego organistę Miechodmucha.
- Bardzo to było zabawne. Takich wspaniałych przygód się nie powtarza, zdarzają się raz w życiu.
- A jak się pani czuła w bajeczce “Królewna Śnieżka i krasnoludki” w warszawskim Teatrze Komedia, gdzie pojawiła się pani jako zaspany krasnal Apsik?
- Wspaniale! Wszystkie krasnoludki były grane przez najbardziej znane w tym okresie piosenkarki, co rola, to gwiazda. Samo zebranie tego towarzystwa, to coś prawie niemożliwego, a jednak się udało. Było to niesamowite przeżycie i od strony widowni i od strony sceny. Pamiętam taki moment, że krasnoludki leciały przez całą widownię i w którymś momencie się przestraszały i każdy się gdzieś chował. Ja ze swoimi dziewięćdziesięcioma kilogramami wpakowałam się jakiemuś panu na kolana. Pomyślałam sobie: “Matko, on mnie za chwilę zabije”, aż tu nagle usłyszałam: “Zostań już tu”. Prawie się udusiłam ze śmiechu i nie mogłam powiedzieć ani jednego słowa więcej. Jak on utrzymał ten ciężar na kolankach, to ja nie wiem.
- Wspomniała pani, że w chwilach najtrudniejszych są z panią przyjaciele.
- Cały czas czuję ich obecność. To oni mnie tu przeprowadzali. Niekoniecznie bym chciała, żeby tu cały czas byli i trzymali mnie za rękę, co było mi tak strasznie potrzebne na początku. Czułam się jakby mnie ktoś wyrzucił z samolotu. Nagle z normalnego, zwariowanego życia wpadłam w coś takiego. Był to straszny szok. Przyjaciele byli i są. Kiedy nie mogą przyjść, dzwonią.
- “Skrzydła” to piosenka z okresu stanu wojennego, która znalazła się dopiero na pani płycie “Złota kolekcja”. Co oprócz poczucia humoru pozwala pani wzlatywać ponad problemy codziennego życia? Co stanowi skrzydła Danuty Rinn?
- Moje skrzydła są moją dojrzałością. Bardzo długo traktowałam wiele rzeczy wesoło, łagodnie, czasem mało poważnie. Między innymi cały program Ernesta Brylla, który został napisany w stanie wojennym i który się odważyłam wykonać, dał mi bardzo wiele. Z takiej panienki, która przytupywała sobie wdzięcznie i śpiewała “Gdzie Ci mężczyźni” objawiła się osoba, która potrafiła zaśpiewać o skrzydłach, które są potrzebne i o jaworze, który jest ścięty — o trudnych sprawach normalnej polskiej kobiety w tym okresie, która sama musiała dać sobie radę.
- Każdy z nas ma w życiu takie momenty, do których z przyjemnością powraca. Podczas jednego z koncertów, który odbył się w kościele, żołnierze AK jako podziękowanie dali pani opaskę ze śladami krwi.
- Na samo wspomnienie mam łzy w oczach. To było coś tak wzruszającego i tak zaskakującego, że nawet dzisiaj, gdy tylko wspominam ten moment, to mi się trzęsie broda. Rozumiem, że to było symboliczne, ale czym ja sobie na to zasłużyłam? Swoją postawą mogłam zaznaczyć, że mam takie, a nie inne przekonania, nic poza tym. Ponieważ moi rodzice byli w czasie wojny w AK, pomyślałam, że to dla nich.
- Julian Tuwim powiedział kiedyś: “Rzuć szczęściarza do wody, a wypłynie z rybą
w zębach”. Czy uważa się pani za szczęściarę?
- Nie uważam się za szczęściarę, ale wiem, że z punktu widzenia trzeciej osoby mogłoby się wydawać, że nią jestem. Szczęście i szczęściara to są bardzo skomplikowane i bardzo różne rzeczy. Miałam trochę szczęścia w życiu, to prawda, ale do szczęściary bardzo mi daleko i nic chyba z niej nie mam. Los tak wszystkim pokierował. Chyba nie tak to sobie wyobrażałam...
- Gdyby jednym zdaniem miała pani scharakteryzować samą siebie...
- Jestem obrzydliwie szczera, aż do bólu — to moja największa wada i największa zaleta. Jestem śmierdzącym leniem, bo gdybym nim nie była, to byłabym w ogóle kim innym. Lubiałam to, co robiłam, ale m.in. dlatego, że nie sprawiało mi to zbyt wiele trudności. Myślę, że powinnam była się do tego życia bardziej przyłożyć. Rozstałam się z dwoma mężami, bo miałam pierwszego męża jeszcze w Krakowie i potem jak się przeniosłam do Warszawy, to byłam z Bogdanem Czyżewskim, ale także rozstaliśmy się. Potem zostałam jakby sama i myślę, że szczęściarzami są ci, co nie są dzisiaj ze mną, bo by musieli się biedni mną opiekować, robić mi herbatkę, przenosić z miejsca na miejsce i trzymać za raczkę. A tak to mają święty spokój.
- Wkrótce, bo już 1 listopada będą pani imieniny...
- Ha, ha, ha... Prawda jest taka, że moje imieniny są 1 października, ale ponieważ nigdy nie mogliśmy się spotkać 1 października, bo zawsze ktoś nie miał czasu, postanowiłam przenieść je na 1 listopada. Pomyślałam sobie, że tego dnia obchodzi się imieniny wszystkich świętych, to dlaczego nie moje. A w tym roku telewizja wraz z gronem przyjaciół i dobroczyńców, zrobiła mi imieniny 1 października. Pod pretekstem jakiegoś wywiadu kazano mi przyjść pod wskazany adres, a gdy tam dotarłam czekał na mnie tłum ludzi. Główną organizatorką i sprawczynią całej tej “afery”, wspaniałego wieczoru z telewizją TVN, była Zosia Czernicka. Byłam naprawdę bardzo mile zaskoczona.
- W imieniu Polonii i tych, którzy przyjdą do klubu Europa na koncert na rzecz Skolimowa, życzę pani, aby zdrowie i uśmiech nigdy pani nie opuszczały i by Dom Aktora Weterana w Skolimowie z każdym dniem coraz bardziej pachniał prawdziwym domem.
- To piękne życzenia. Myślcie o nas, nie zapominajcie i bawcie się dobrze na koncerci.